czwartek, 9 października 2008

Podróż i Dzień Pierwszy

Podróż do Nowej Zelandii zaczęła się od małej niespodzianki - opóźnionego lotu na trasie Warszawa – Frankfurt. Samolot Lufthansy przyleciał na Okęcie już po czasie, a wszystko to przez silne wiatry i burze nad Niemcami. Lot minął szybko i bezproblemowo, a na miejscu, zamówiony przez załogę, czekał już autobus, który wszystkich spóźnionych podróżnych miał jak najszybciej przetransportować do czekających samolotów do Bangkoku, Johannesburga oraz innych odległych miejsc. W zakres usług przewodnika wchodziło stanie z tabliczką na płycie lotniska, wskazywanie drogi oraz zachęcanie do sprintu, który obejmował niemal cały terminal. Przebiegłam tam chyba ze trzy kilometry, potem była szybka odprawa i następne 10 i pół godziny spędzone w cholernie ciasnym Boeingu 747 Lufthansy. Dobrze, że chociaż jedzenie dawali niezłe. Ale jednak tą część podróży wspominam najgorzej.

W Bangkoku

Trasa Bangkok – Auckland wypadła o wiele lepiej niż poprzedzający ją lot, a tajskie linie lotnicze przy Lufthansie zaprezentowały się jak Mercedes przy Polonezie. Nowszy samolot - Boeing 777, o wiele więcej miejsca, spory wybór filmów w pokładowym menu rozrywkowym, dobre jedzenie z możliwością wyboru dań - pełen luksus. Korzystając z okazji obejrzałam Iron Mana (to jest naprawdę bardzo kiepski film) i Kung-fu Panda (żadna rewelacja, ale jako dość zabawny zabijacz czasu nawet się sprawdza) a potem próbowałam się przestawić na czas nowozelandzki - bez powodzenia. Skutek - solidnie zarwana noc i potężna senność na kolejne dni.

Po przylocie na lotnisku w Auckland dwa razy obwąchiwały mnie psy szukające niedozwolonych towarów, bagaż odebrałam w stanie nienaruszonym, miły oficer imigracyjny po zajrzeniu do paszportu przywitał się swojskim "czesc" i wspomniał o przyjaciołach z Polski, pani od kontroli biologicznej zadała serię pytań o używane buty turystyczne, salami, sery i rośliny w bagażu, a potem już w okolicy pojawił się veyDer i zapakowawszy torby do bagażnika obrał kurs na dom. A dom ma fajny.
Resztę pierwszego dnia spędzonego w Nowej Zelandii zajęły nam: wizyta i obiad w chińskiej świątyni buddyjskiej (podczas spaceru po dziedzińcu licytowaliśmy się z veyDerem na znajomość znaków/kanji otaczających nas ze wszystkich stron), zakupy w pobliskim supermarkecie, odpoczynek w kafejce przy ciastkach i wielkim kubku kawy (kawę z okazji zmiany strefy czasowej i prób zapobiegania jet-lagowi piję na litry, energy-drinki podobnie - na razie w miarę to działa) oraz planowanie wypraw na kolejne dni, przerywane walką z konfiguracją wi-fi w Ogryzku. Dalsze próby zmuszenia Ogryzka do połączenia się z siecią zostały odłożone do poniedziałku.

Sobota to podróż promem z Half Moon Bay do Downtown (prom płynie naprawdę szybko, a wiatr po drodze urywa głowę) z widokami na wyspy Browns, Rangitoto, Motuihe, Motutapu i Waiheke.



Był też widok na centrum miasta z promu, oglądam go od kilku dni po 2-3 razy dziennie i nadal mi się nie znudził. Komunikacja miejska w Auckland poza autobusami obejmuje również promy i jest to jeden z lepszych sposobów przemieszczania się z przedmieść do centrum. Promy są szybsze od autobusów, wygodniejsze i oferują zdecydowanie ciekawsze widoki podczas podróży. Łączą główne dzielnic miasta i jego obrzeża oraz pływają na kilka pobliskich wysp.





Ferry Building


Potem, po dotarciu do głównego portu w Auckland i obejrzeniu jednego z najstarszych budynków w okolicy - Ferry Building, zrobieniu zakupów na odbywającym się w soboty nieopodal portu Farmers Market, była przechadzka Queen Street na Aotea Square, sushi konsumowane na trawniku w Albert Park, wjazd na Sky Tower i oglądanie roztaczającej się stamtąd panoramy miasta i okolic.


Sky Tower i transparent reklamujący Armageddon Games


Po wizycie na Sky Tower nadszedł czas na testowanie, gdzie dają kawę w jak największych kubkach (w tej konkurencji Esquires pobił Starbucks) oraz długą jazdę autobusem przez pół miasta w stronę domu. Autobusem, w którym siedzący tuż przy wejściu człowiek zaczepiał kolejnych pasażerów oferując im, zupełnie bez skrępowania, marihuanę w dość sporych porcjach i zachwalając głośno jakość sprzedawanego towaru.
Koniec dnia to krótki wypad na plażę w czasie odpływu, potem degustacja nowozelandzkiej pizzy (dobra była) i walka z narastającą sennością. Walkę wygrałam, poszłam spać dopiero gdy za oknami zapadła ciemność. veyDer straszył, że jet-lag przyjdzie po 2-3 dniach, więc na razie to tylko nadrabianie zaległości z podróży.

PS. Z netem tu kiepsko, więc odzywać się będę rzadziej niż planowałam, no i z wrzucania zdjęć na flickra na razie nici. Ale przed sobotnim wylotem na wyspę południową postaram się jeszcze zdać relację z wydarzeń ostatniego tygodnia.

Brak komentarzy: