niedziela, 27 kwietnia 2008

書道

書道 ... czyli shodo - droga pędzla, a w uproszczeniu japońska sztuka kaligrafii. Przy okazji zajęć z japońskiego moja grupa miała okazję na własne oczy przekonać się, że malowanie znaków tuszem na kartce papieru wcale nie jest takie proste. Przykłady widać na zdjęciach:





Znaki (w tym przypadku jest to - murasaki czyli fioletowy) malowane pomarańczowym tuszem są autorstwa Sesnei Nakayasu Yoshimi, te czarne bazgroły są moje. :D Jakieś podobieństwo na szczęście widać, ale dopiero po kilkunastu próbach.


Ale zabawa przy samodzielnym malowaniu znaków jest przednia i chętnie bym to jeszcze kiedyś powtórzyła, można się skupić na pędzlu oraz kartce papieru i przy okazji zapomnieć o wszystkim, co się dzieje wokół. A że ostatnio spędzam w pracy po 12 godzin dziennie, to chwila oderwania od rzeczywistości jest w cenie.

niedziela, 13 kwietnia 2008

Z Pogranicza i okolic

Z Pogranicza...

Pogranicze jak wiadomo jest u Uny. A na Pograniczu różne rzeczy się dzieją i można się natknąć na dziwne wynalazki. Na przykład nowatorskie sposoby rozpalania sziszy (czyli fajki wodnej). Co robi kobieta z Pogranicza, gdy brakuje węgielków do fajki? Nieee, nie idzie do sklepu, to by było za proste. Wyciąga z szafki zestaw survivalowy składający się ze sporej blaszanej puszki zawierającej w swoim wnętrzu dwa małe składane palniki i spory zapas kostek spirytusowych, po czym używa kawałka takiej kostki do rozpalenia sziszy. I o dziwo, to nawet działa.

Eksperyment się powiódł, ofiar w ludziach nie było, ale powtarzać go samodzielnie nie należy. Ja w każdym razie zdecydowanie odradzam. Kostki spirytusowe mają bowiem wygląd i smak zbliżony do mydła (albo nawet kostek toaletowych pakowanych do sedesów), więc wrażenia smakowe są po czymś takim paskudne. Nawet spora dawka piwa i bardzo ostry kebab nie są w stanie zabić "trampka w gębie" jaki powstaje po uczestnictwie w takim eksperymencie. Yuck...

... i ze zderzeń nerda z rzeczywistością.

Jako, że zdarza mi się bywać w pracy w dni ustawowo od niej wolne (takie jak dzisiejsza niedziela), żeby przetrwać tych kilka godzin przed kompem pogrążona w papierach, postanowiłam po drodze zaopatrzyć się w zestaw energetyczno-śniadaniowy. I jakże byłam zdziwiona, gdy okazało się, że kilka przystanków od centrum Warszawy w niedzielne południe znalezienie otwartego sklepu spożywczego graniczy z cudem. Może ja żyję na co dzień w jakimś innym świecie, ale żeby kupienie coli, red bulla, czekolady i kajzerek wymagało szukania otwartego sklepu przez kilkanaście minut? o_O Na szczęście znalazł się w okolicy pracy jakiś monopolowy z dodatkowym asortymentem i nie padłam z głodu. Ale zdziwienie mi zostało, więc się nim dzielę ze światem.