czwartek, 30 października 2008

Czas powrotu

I znowu pora wyruszyć w drogę - tym razem powrotną. Za niecałe 5 godzin samolot zabierze mnie do świata, który nie jest do góry nogami, gdzie życie toczy się zdecydowanie szybciej i zamiast wiosny jest już jesień. Po około trzydziestu godzinach podróży (aua...) wrócę do Warszawy i będę próbowała ogarnąć to, co się tam wydarzyło przez ostatni miesiąc. I odespać spodziewanego jet-laga, a potem przejrzeć MASĘ zdjęć i uzupełnić bloga. A na razie czas się zbierać. Do zobaczenia.

poniedziałek, 27 października 2008

Queenstown na start

Podróż przez dwie wyspy zakończona, wróciłam do Auckland i powoli zaczynam się oswajać z myślą, że moja nowozelandzka przygoda dobiega końca - już za 4 dni samolotem do Singapuru rozpocznę drogę powrotną do Europy. Ale na razie jeszcze ogarniam myśli i wspomnienia związane z trasą przebytą przez ostatnie dwa tygodnie, segreguję zdjęcia i przeglądam notatki, z których powinny powstać kolejne posty na blogu.

A wszystko zaczęło się w sobotę - 11 października, gdy po tygodniu aklimatyzacji w Auckland przyszedł w końcu czas na prawdziwą podróż i objazd Nowej Zelandii - plan zakładał start na odległym krańcu Wyspy Południowej i przejazd w stronę Auckland zahaczając po drodze o jak najwięcej ciekawych i wartych zobaczenia miejsc.

Start to pobudka o 4:30 w sobotni poranek (bolało), przelot Quantasem do Queenstown, po drodze międzylądowanie w Christchurch, odebranie w Queenstown na lotnisku samochodu i potem w trasę. Przy okazji po drodze obejrzałam sobie Alpy Południowe z lotu ptaka i lokalizację docelowego lotniska - tam naprawdę jest wokół pasa startowego sporo gór, co przy podchodzeniu do lądowania robi niesamowite wrażenie - zastanawiałam się o który szczyt zdążymy zahaczyć skrzydłem.




A potem można już było spokojnie rozejrzeć się po Queenstown, i jak tylko zniknęły pętające się po niebie chmurki i obejrzeć panoramę okolic miasta z Bob's Peak, na który wjeżdża kolejka linowa.


Następnie wizyta w niewielkim Arrowtown, po której mieliśmy okazję postać kilka minut w owczym korku w drodze do Te Anau (podobno tutejszy kodeks drogowy przewiduje stosowne zachowanie kierowcy w takich przypadkach i nawet można na egzaminie na prawo jazdy trafić na pytanie "Jak powinien zachować się kierowca trafiając na owczy korek?).




Na koniec dnia dane nam było, po przejeździe wzdłuż brzegów jeziora Wakatipu i przez okoliczne bezdroża, na których dzielnie wspomagał prowadzącego veyDera GPS (na następnym skrzyżowaniu za 85 km skręć w prawo...), zaliczyć pierwszy nocleg w backpakersach nad Lake Te Anau z landszaftowym widokiem na jezioro i perspektywą wyprawy do Milford Sound następnego poranka.

Lake Wakatipu

Lake Te Anau z okna backpakersów

środa, 15 października 2008

Na wulkanie

Pierwszy słoneczny dzień w zeszłym tygodniu zaowocował wyprawą na Rangitoto - niewielką wulkaniczną wyspę położoną u wejścia do Zatoki Waitemata. Rangitoto to jeden z wielu w okolicy Auckland szczytów wulkanicznych, aktywny jeszcze 600 lat temu.




Poza stożkiem wulkanicznym, teraz już całkowicie zarośniętym lasem, na wyspie znajdują się utworzone w zastygłej lawie jaskinie, sporo ciekawych formacji skalnych i kilka zamieszkałych domów zaopatrywanych w wodę przywożoną z Auckland - na Rangitoto nie ma rzadnych źródeł słodkiej wody poza deszczówką.








Ze szczytu wygasłego wulkanu, na którym można znaleźć, podobnie jak w kilku innych miejscach na wyspie, pozostałości po posterunku obserwacyjnym z czasu II Wojny Światowej, rozciąga się przepiękny widok na Zatokę Hauraki i samo Auckland.



Można też wybrać się na całodzienną wyprawę na połączoną z Rangitoto wyspę Motutapu i kilkadziesiąt minut podróży promem od centrum miasta wędrować po zupełnym odludziu.




Następny update będzie jak będzie, bo od soboty podróżujemy po Wyspie Południowej i chociaż dostęp do sieci jest praktycznie w każdych backpakersach, w których nocujemy, to jest płatny, a w dodatku po całych dniach chodzenia, jeżdżenia i zwiedzania nie mam ani czasu ani siły na obrabianie zdjęć i pisanie relacji. Nadrobię to po powrocie. ;)

piątek, 10 października 2008

W czasie deszczu dzieci się nudzą...

A deszcz zaczął padać w niedzielę, dwa dni po przyjeździe, akurat podczas porannej wyprawy do Arataki Visitors Centre i na plażę w Piha. I tego samego dnia po południu wystartował program zwiedzania muzeów, a na pierwszy ogień poszło War Memorial Museum posiadające w swoich zasobach ogromną kolekcję sztuki maoryskiej i organizujące pokazy maoryskiej kultury. Poza zbiorami maoryskimi w War Memorial można też obejrzeć wystawy poświęcone historii naturalnej, rekonstrukcję Auckland sprzed 150-ciu lat oraz ekspozycje poświęcone udziałowi Nowozelandczyków w przeróżnych konfliktach zbrojnych - od wojen kolonizatorów z Maorysami po II Wojnę Światową.








Muzeum jest ogromne i pierwszego dnia nie dało się zobaczyć wszystkiego, dopiero za drugim podejściem obeszłam wszystkie piętra i z grubsza obejrzałam wszystkie wystawy stałe i czasowe - np. o historii szkoły i jej ewolucji od XIX wieku do dziś czy też starych zdjęć przedstawiających Auckland.

Kolejny deszczowy dzień zapędził mnie do National Maritime Museum, w którym przedstawiona jest historia marynarki nowozelandzkiej oraz wszystkiego, co się w tym wyspiarskim kraju kojarzy z morzem - od filmów pokazujących zasiedlenie NZ przez modele i oryginalne łodzie Maorysów i ludów Pacyfiku, historię kolonizacji oraz imigracji po współczesne statki rybackie, ratownicze i badawcze. Podobnie jak w War Memorial Museum i tutaj wiele jest rekonstrukcji naturalnej wielkości mających przybliżyć widzowi historię - można więc obejrzeć wnętrze statku jakim imigranci płynęli na wyspę w XIX wieku chodząc po chwiejącym się pod stopami pokładzie, zobaczyć wioskę wielorybników czy wejść na mostek rybackiego szkunera. Oprócz tego w należącej do muzeum przystani cumuje kilka zabytkowych łodzi i żaglówek dostępnych dla zwiedzających.








Trzeciego dnia oczekiwania na poprawę pogody i koniec deszczu (veyDer określił to jako chwilowy "nagły atak zimy") zamiast typowego muzeum oglądałam wielkie akwarium mające też sekcję arktyczną - Kelly Tarlton's Antarctic Encounter and Underwater World, gdzie można zobaczyć pingwiny, rekiny, wielkie kraby królewskie, piranie, ośmiornice, płaszczki, żółwie i masę innych dziwnych stworzeń żyjących w wodzie i nad wodą.








A następnego dnia, w środę pojawiło się wreszcie słońce i szansa wspinaczki na wygasły wulkan na wyspie Rangitoto. Ale to już kolejna opowieść.

czwartek, 9 października 2008

Podróż i Dzień Pierwszy

Podróż do Nowej Zelandii zaczęła się od małej niespodzianki - opóźnionego lotu na trasie Warszawa – Frankfurt. Samolot Lufthansy przyleciał na Okęcie już po czasie, a wszystko to przez silne wiatry i burze nad Niemcami. Lot minął szybko i bezproblemowo, a na miejscu, zamówiony przez załogę, czekał już autobus, który wszystkich spóźnionych podróżnych miał jak najszybciej przetransportować do czekających samolotów do Bangkoku, Johannesburga oraz innych odległych miejsc. W zakres usług przewodnika wchodziło stanie z tabliczką na płycie lotniska, wskazywanie drogi oraz zachęcanie do sprintu, który obejmował niemal cały terminal. Przebiegłam tam chyba ze trzy kilometry, potem była szybka odprawa i następne 10 i pół godziny spędzone w cholernie ciasnym Boeingu 747 Lufthansy. Dobrze, że chociaż jedzenie dawali niezłe. Ale jednak tą część podróży wspominam najgorzej.

W Bangkoku

Trasa Bangkok – Auckland wypadła o wiele lepiej niż poprzedzający ją lot, a tajskie linie lotnicze przy Lufthansie zaprezentowały się jak Mercedes przy Polonezie. Nowszy samolot - Boeing 777, o wiele więcej miejsca, spory wybór filmów w pokładowym menu rozrywkowym, dobre jedzenie z możliwością wyboru dań - pełen luksus. Korzystając z okazji obejrzałam Iron Mana (to jest naprawdę bardzo kiepski film) i Kung-fu Panda (żadna rewelacja, ale jako dość zabawny zabijacz czasu nawet się sprawdza) a potem próbowałam się przestawić na czas nowozelandzki - bez powodzenia. Skutek - solidnie zarwana noc i potężna senność na kolejne dni.

Po przylocie na lotnisku w Auckland dwa razy obwąchiwały mnie psy szukające niedozwolonych towarów, bagaż odebrałam w stanie nienaruszonym, miły oficer imigracyjny po zajrzeniu do paszportu przywitał się swojskim "czesc" i wspomniał o przyjaciołach z Polski, pani od kontroli biologicznej zadała serię pytań o używane buty turystyczne, salami, sery i rośliny w bagażu, a potem już w okolicy pojawił się veyDer i zapakowawszy torby do bagażnika obrał kurs na dom. A dom ma fajny.
Resztę pierwszego dnia spędzonego w Nowej Zelandii zajęły nam: wizyta i obiad w chińskiej świątyni buddyjskiej (podczas spaceru po dziedzińcu licytowaliśmy się z veyDerem na znajomość znaków/kanji otaczających nas ze wszystkich stron), zakupy w pobliskim supermarkecie, odpoczynek w kafejce przy ciastkach i wielkim kubku kawy (kawę z okazji zmiany strefy czasowej i prób zapobiegania jet-lagowi piję na litry, energy-drinki podobnie - na razie w miarę to działa) oraz planowanie wypraw na kolejne dni, przerywane walką z konfiguracją wi-fi w Ogryzku. Dalsze próby zmuszenia Ogryzka do połączenia się z siecią zostały odłożone do poniedziałku.

Sobota to podróż promem z Half Moon Bay do Downtown (prom płynie naprawdę szybko, a wiatr po drodze urywa głowę) z widokami na wyspy Browns, Rangitoto, Motuihe, Motutapu i Waiheke.



Był też widok na centrum miasta z promu, oglądam go od kilku dni po 2-3 razy dziennie i nadal mi się nie znudził. Komunikacja miejska w Auckland poza autobusami obejmuje również promy i jest to jeden z lepszych sposobów przemieszczania się z przedmieść do centrum. Promy są szybsze od autobusów, wygodniejsze i oferują zdecydowanie ciekawsze widoki podczas podróży. Łączą główne dzielnic miasta i jego obrzeża oraz pływają na kilka pobliskich wysp.





Ferry Building


Potem, po dotarciu do głównego portu w Auckland i obejrzeniu jednego z najstarszych budynków w okolicy - Ferry Building, zrobieniu zakupów na odbywającym się w soboty nieopodal portu Farmers Market, była przechadzka Queen Street na Aotea Square, sushi konsumowane na trawniku w Albert Park, wjazd na Sky Tower i oglądanie roztaczającej się stamtąd panoramy miasta i okolic.


Sky Tower i transparent reklamujący Armageddon Games


Po wizycie na Sky Tower nadszedł czas na testowanie, gdzie dają kawę w jak największych kubkach (w tej konkurencji Esquires pobił Starbucks) oraz długą jazdę autobusem przez pół miasta w stronę domu. Autobusem, w którym siedzący tuż przy wejściu człowiek zaczepiał kolejnych pasażerów oferując im, zupełnie bez skrępowania, marihuanę w dość sporych porcjach i zachwalając głośno jakość sprzedawanego towaru.
Koniec dnia to krótki wypad na plażę w czasie odpływu, potem degustacja nowozelandzkiej pizzy (dobra była) i walka z narastającą sennością. Walkę wygrałam, poszłam spać dopiero gdy za oknami zapadła ciemność. veyDer straszył, że jet-lag przyjdzie po 2-3 dniach, więc na razie to tylko nadrabianie zaległości z podróży.

PS. Z netem tu kiepsko, więc odzywać się będę rzadziej niż planowałam, no i z wrzucania zdjęć na flickra na razie nici. Ale przed sobotnim wylotem na wyspę południową postaram się jeszcze zdać relację z wydarzeń ostatniego tygodnia.

środa, 1 października 2008

Podróż czas zacząć...

Za 3.30 h mam samolot - pierwszy z trzech w drodze na drugi koniec świata. Do zobaczenia po drugiej stronie. Wieści z Nowej Zelandii już wkrótce - stay tuned. :D