środa, 24 grudnia 2008

Tension

Przeczytałam kiedys zapowiedzi pojawienia się Tension, wpisałam na listę gier do sprawdzenia i zapomniałam, bo to długa lista. A wczoraj obejrzałam trailer i już wiem, co uszczknie mi kilka złotych z kolejnej wypłaty.


wtorek, 23 grudnia 2008

Zdaniem eksperta

Trafił mnie rykoszetem odłamek kryzysu...
...czyli cytat dnia za Gazetą Bankową:

"Według ekspertów Deloitte obecnie banki powinny jasno i na bieżąco komunikować powody, zakres i cele działań, które mogą być negatywnie postrzegane przez pracowników, takich jak zwolnienia, zamrożenia rekrutacji itp. Ważne jest również przeprowadzanie badań opinii pracowniczych i praca nad negatywnymi wynikami. Ponadto istotnym posunięciem powinno być wspieranie pracowników w codziennych działaniach oraz promowanie kultury i wartości korporacyjnych."

A podobno nowomowa była znakiem szczególnym socjalizmu. Chociaż z drugiej strony... dobrze się jednak dowiedzieć, że zawsze można liczyć na wsparcie w "codziennych działaniach" i promocję kultury - że korporacyjnej, to już przecież drobiazg. ;)

Cały tekst jest tutaj.

piątek, 19 grudnia 2008

Karoshi Suicide Salaryman

Odkryłam nowy Biurowy Zjadacz Czasu o nazwie Karoshi Suicide Salaryman - gra polega na popełnianiu samobójstwa na różne sposoby - i tak przez 50 poziomów, na niektórych trzeba przy okazji rozwiązać jakieś proste puzzle, żeby sobie owo samobójstwo umożliwić. ;)

Miłej zabawy - gra jest tutaj.

A poza tym, odkąd wróciłam do PL mam wrażenie, że zapadam w letarg zimowy (choć za oknami raczej jest wczesnojesiennie), nic mi się nie chce (no... może poza graniem w Chrono Triggera na DS), w pracy oglądam sobie z bliska kryzys finansowy i debatuję nad opracowaniem notatek z wyjazdu do Nowej Zelandii. Ale nimi też mi się nie chce zajmować... Tylko zdjęcia udało mi się jakoś ogarnąć - tradycyjnie są na flickrze. Po selekcji zostało jakieś 1300 sztuk.


czwartek, 30 października 2008

Czas powrotu

I znowu pora wyruszyć w drogę - tym razem powrotną. Za niecałe 5 godzin samolot zabierze mnie do świata, który nie jest do góry nogami, gdzie życie toczy się zdecydowanie szybciej i zamiast wiosny jest już jesień. Po około trzydziestu godzinach podróży (aua...) wrócę do Warszawy i będę próbowała ogarnąć to, co się tam wydarzyło przez ostatni miesiąc. I odespać spodziewanego jet-laga, a potem przejrzeć MASĘ zdjęć i uzupełnić bloga. A na razie czas się zbierać. Do zobaczenia.

poniedziałek, 27 października 2008

Queenstown na start

Podróż przez dwie wyspy zakończona, wróciłam do Auckland i powoli zaczynam się oswajać z myślą, że moja nowozelandzka przygoda dobiega końca - już za 4 dni samolotem do Singapuru rozpocznę drogę powrotną do Europy. Ale na razie jeszcze ogarniam myśli i wspomnienia związane z trasą przebytą przez ostatnie dwa tygodnie, segreguję zdjęcia i przeglądam notatki, z których powinny powstać kolejne posty na blogu.

A wszystko zaczęło się w sobotę - 11 października, gdy po tygodniu aklimatyzacji w Auckland przyszedł w końcu czas na prawdziwą podróż i objazd Nowej Zelandii - plan zakładał start na odległym krańcu Wyspy Południowej i przejazd w stronę Auckland zahaczając po drodze o jak najwięcej ciekawych i wartych zobaczenia miejsc.

Start to pobudka o 4:30 w sobotni poranek (bolało), przelot Quantasem do Queenstown, po drodze międzylądowanie w Christchurch, odebranie w Queenstown na lotnisku samochodu i potem w trasę. Przy okazji po drodze obejrzałam sobie Alpy Południowe z lotu ptaka i lokalizację docelowego lotniska - tam naprawdę jest wokół pasa startowego sporo gór, co przy podchodzeniu do lądowania robi niesamowite wrażenie - zastanawiałam się o który szczyt zdążymy zahaczyć skrzydłem.




A potem można już było spokojnie rozejrzeć się po Queenstown, i jak tylko zniknęły pętające się po niebie chmurki i obejrzeć panoramę okolic miasta z Bob's Peak, na który wjeżdża kolejka linowa.


Następnie wizyta w niewielkim Arrowtown, po której mieliśmy okazję postać kilka minut w owczym korku w drodze do Te Anau (podobno tutejszy kodeks drogowy przewiduje stosowne zachowanie kierowcy w takich przypadkach i nawet można na egzaminie na prawo jazdy trafić na pytanie "Jak powinien zachować się kierowca trafiając na owczy korek?).




Na koniec dnia dane nam było, po przejeździe wzdłuż brzegów jeziora Wakatipu i przez okoliczne bezdroża, na których dzielnie wspomagał prowadzącego veyDera GPS (na następnym skrzyżowaniu za 85 km skręć w prawo...), zaliczyć pierwszy nocleg w backpakersach nad Lake Te Anau z landszaftowym widokiem na jezioro i perspektywą wyprawy do Milford Sound następnego poranka.

Lake Wakatipu

Lake Te Anau z okna backpakersów

środa, 15 października 2008

Na wulkanie

Pierwszy słoneczny dzień w zeszłym tygodniu zaowocował wyprawą na Rangitoto - niewielką wulkaniczną wyspę położoną u wejścia do Zatoki Waitemata. Rangitoto to jeden z wielu w okolicy Auckland szczytów wulkanicznych, aktywny jeszcze 600 lat temu.




Poza stożkiem wulkanicznym, teraz już całkowicie zarośniętym lasem, na wyspie znajdują się utworzone w zastygłej lawie jaskinie, sporo ciekawych formacji skalnych i kilka zamieszkałych domów zaopatrywanych w wodę przywożoną z Auckland - na Rangitoto nie ma rzadnych źródeł słodkiej wody poza deszczówką.








Ze szczytu wygasłego wulkanu, na którym można znaleźć, podobnie jak w kilku innych miejscach na wyspie, pozostałości po posterunku obserwacyjnym z czasu II Wojny Światowej, rozciąga się przepiękny widok na Zatokę Hauraki i samo Auckland.



Można też wybrać się na całodzienną wyprawę na połączoną z Rangitoto wyspę Motutapu i kilkadziesiąt minut podróży promem od centrum miasta wędrować po zupełnym odludziu.




Następny update będzie jak będzie, bo od soboty podróżujemy po Wyspie Południowej i chociaż dostęp do sieci jest praktycznie w każdych backpakersach, w których nocujemy, to jest płatny, a w dodatku po całych dniach chodzenia, jeżdżenia i zwiedzania nie mam ani czasu ani siły na obrabianie zdjęć i pisanie relacji. Nadrobię to po powrocie. ;)

piątek, 10 października 2008

W czasie deszczu dzieci się nudzą...

A deszcz zaczął padać w niedzielę, dwa dni po przyjeździe, akurat podczas porannej wyprawy do Arataki Visitors Centre i na plażę w Piha. I tego samego dnia po południu wystartował program zwiedzania muzeów, a na pierwszy ogień poszło War Memorial Museum posiadające w swoich zasobach ogromną kolekcję sztuki maoryskiej i organizujące pokazy maoryskiej kultury. Poza zbiorami maoryskimi w War Memorial można też obejrzeć wystawy poświęcone historii naturalnej, rekonstrukcję Auckland sprzed 150-ciu lat oraz ekspozycje poświęcone udziałowi Nowozelandczyków w przeróżnych konfliktach zbrojnych - od wojen kolonizatorów z Maorysami po II Wojnę Światową.








Muzeum jest ogromne i pierwszego dnia nie dało się zobaczyć wszystkiego, dopiero za drugim podejściem obeszłam wszystkie piętra i z grubsza obejrzałam wszystkie wystawy stałe i czasowe - np. o historii szkoły i jej ewolucji od XIX wieku do dziś czy też starych zdjęć przedstawiających Auckland.

Kolejny deszczowy dzień zapędził mnie do National Maritime Museum, w którym przedstawiona jest historia marynarki nowozelandzkiej oraz wszystkiego, co się w tym wyspiarskim kraju kojarzy z morzem - od filmów pokazujących zasiedlenie NZ przez modele i oryginalne łodzie Maorysów i ludów Pacyfiku, historię kolonizacji oraz imigracji po współczesne statki rybackie, ratownicze i badawcze. Podobnie jak w War Memorial Museum i tutaj wiele jest rekonstrukcji naturalnej wielkości mających przybliżyć widzowi historię - można więc obejrzeć wnętrze statku jakim imigranci płynęli na wyspę w XIX wieku chodząc po chwiejącym się pod stopami pokładzie, zobaczyć wioskę wielorybników czy wejść na mostek rybackiego szkunera. Oprócz tego w należącej do muzeum przystani cumuje kilka zabytkowych łodzi i żaglówek dostępnych dla zwiedzających.








Trzeciego dnia oczekiwania na poprawę pogody i koniec deszczu (veyDer określił to jako chwilowy "nagły atak zimy") zamiast typowego muzeum oglądałam wielkie akwarium mające też sekcję arktyczną - Kelly Tarlton's Antarctic Encounter and Underwater World, gdzie można zobaczyć pingwiny, rekiny, wielkie kraby królewskie, piranie, ośmiornice, płaszczki, żółwie i masę innych dziwnych stworzeń żyjących w wodzie i nad wodą.








A następnego dnia, w środę pojawiło się wreszcie słońce i szansa wspinaczki na wygasły wulkan na wyspie Rangitoto. Ale to już kolejna opowieść.

czwartek, 9 października 2008

Podróż i Dzień Pierwszy

Podróż do Nowej Zelandii zaczęła się od małej niespodzianki - opóźnionego lotu na trasie Warszawa – Frankfurt. Samolot Lufthansy przyleciał na Okęcie już po czasie, a wszystko to przez silne wiatry i burze nad Niemcami. Lot minął szybko i bezproblemowo, a na miejscu, zamówiony przez załogę, czekał już autobus, który wszystkich spóźnionych podróżnych miał jak najszybciej przetransportować do czekających samolotów do Bangkoku, Johannesburga oraz innych odległych miejsc. W zakres usług przewodnika wchodziło stanie z tabliczką na płycie lotniska, wskazywanie drogi oraz zachęcanie do sprintu, który obejmował niemal cały terminal. Przebiegłam tam chyba ze trzy kilometry, potem była szybka odprawa i następne 10 i pół godziny spędzone w cholernie ciasnym Boeingu 747 Lufthansy. Dobrze, że chociaż jedzenie dawali niezłe. Ale jednak tą część podróży wspominam najgorzej.

W Bangkoku

Trasa Bangkok – Auckland wypadła o wiele lepiej niż poprzedzający ją lot, a tajskie linie lotnicze przy Lufthansie zaprezentowały się jak Mercedes przy Polonezie. Nowszy samolot - Boeing 777, o wiele więcej miejsca, spory wybór filmów w pokładowym menu rozrywkowym, dobre jedzenie z możliwością wyboru dań - pełen luksus. Korzystając z okazji obejrzałam Iron Mana (to jest naprawdę bardzo kiepski film) i Kung-fu Panda (żadna rewelacja, ale jako dość zabawny zabijacz czasu nawet się sprawdza) a potem próbowałam się przestawić na czas nowozelandzki - bez powodzenia. Skutek - solidnie zarwana noc i potężna senność na kolejne dni.

Po przylocie na lotnisku w Auckland dwa razy obwąchiwały mnie psy szukające niedozwolonych towarów, bagaż odebrałam w stanie nienaruszonym, miły oficer imigracyjny po zajrzeniu do paszportu przywitał się swojskim "czesc" i wspomniał o przyjaciołach z Polski, pani od kontroli biologicznej zadała serię pytań o używane buty turystyczne, salami, sery i rośliny w bagażu, a potem już w okolicy pojawił się veyDer i zapakowawszy torby do bagażnika obrał kurs na dom. A dom ma fajny.
Resztę pierwszego dnia spędzonego w Nowej Zelandii zajęły nam: wizyta i obiad w chińskiej świątyni buddyjskiej (podczas spaceru po dziedzińcu licytowaliśmy się z veyDerem na znajomość znaków/kanji otaczających nas ze wszystkich stron), zakupy w pobliskim supermarkecie, odpoczynek w kafejce przy ciastkach i wielkim kubku kawy (kawę z okazji zmiany strefy czasowej i prób zapobiegania jet-lagowi piję na litry, energy-drinki podobnie - na razie w miarę to działa) oraz planowanie wypraw na kolejne dni, przerywane walką z konfiguracją wi-fi w Ogryzku. Dalsze próby zmuszenia Ogryzka do połączenia się z siecią zostały odłożone do poniedziałku.

Sobota to podróż promem z Half Moon Bay do Downtown (prom płynie naprawdę szybko, a wiatr po drodze urywa głowę) z widokami na wyspy Browns, Rangitoto, Motuihe, Motutapu i Waiheke.



Był też widok na centrum miasta z promu, oglądam go od kilku dni po 2-3 razy dziennie i nadal mi się nie znudził. Komunikacja miejska w Auckland poza autobusami obejmuje również promy i jest to jeden z lepszych sposobów przemieszczania się z przedmieść do centrum. Promy są szybsze od autobusów, wygodniejsze i oferują zdecydowanie ciekawsze widoki podczas podróży. Łączą główne dzielnic miasta i jego obrzeża oraz pływają na kilka pobliskich wysp.





Ferry Building


Potem, po dotarciu do głównego portu w Auckland i obejrzeniu jednego z najstarszych budynków w okolicy - Ferry Building, zrobieniu zakupów na odbywającym się w soboty nieopodal portu Farmers Market, była przechadzka Queen Street na Aotea Square, sushi konsumowane na trawniku w Albert Park, wjazd na Sky Tower i oglądanie roztaczającej się stamtąd panoramy miasta i okolic.


Sky Tower i transparent reklamujący Armageddon Games


Po wizycie na Sky Tower nadszedł czas na testowanie, gdzie dają kawę w jak największych kubkach (w tej konkurencji Esquires pobił Starbucks) oraz długą jazdę autobusem przez pół miasta w stronę domu. Autobusem, w którym siedzący tuż przy wejściu człowiek zaczepiał kolejnych pasażerów oferując im, zupełnie bez skrępowania, marihuanę w dość sporych porcjach i zachwalając głośno jakość sprzedawanego towaru.
Koniec dnia to krótki wypad na plażę w czasie odpływu, potem degustacja nowozelandzkiej pizzy (dobra była) i walka z narastającą sennością. Walkę wygrałam, poszłam spać dopiero gdy za oknami zapadła ciemność. veyDer straszył, że jet-lag przyjdzie po 2-3 dniach, więc na razie to tylko nadrabianie zaległości z podróży.

PS. Z netem tu kiepsko, więc odzywać się będę rzadziej niż planowałam, no i z wrzucania zdjęć na flickra na razie nici. Ale przed sobotnim wylotem na wyspę południową postaram się jeszcze zdać relację z wydarzeń ostatniego tygodnia.

środa, 1 października 2008

Podróż czas zacząć...

Za 3.30 h mam samolot - pierwszy z trzech w drodze na drugi koniec świata. Do zobaczenia po drugiej stronie. Wieści z Nowej Zelandii już wkrótce - stay tuned. :D

wtorek, 30 września 2008

NZ -1 day

Jutro wieczorem wylot. Od dziś już mam urlop, więc poranek spędziłam na robieniu ostatnich zakupów, a potem nadszedł czas na pakowanie. O dziwo odbyło się ono szybko i bezboleśnie, a torba ma trochę luzu i waży TYLKO 12 kilogramów, więc teoretycznie można jeszcze coś dorzucić. :) Za to bagaż podręczny oscyluje w okolicy 6 kg, więc już nic do niego nie dokładam, choć decyzja o pozostawieniu w domu PSP nadal mnie boli. A może by tak zabrać też drugą konsolkę...? Bo DS oczywiście leci ze mną. W końcu 23 i pół godziny w samolotach (1.45 + 10.20 + 11.25 ) i kilka dodatkowych na lotniskach trzeba będzie sobie czymś zająć. Swoją drogą, nie miałam pojęcia, że będę miała do zabrania aż tyle kabli i ładowarek. Huh. Dobrze, że to jedyna niespodzianka jak do tej pory. I oby tak zostało.

niedziela, 21 września 2008

Ogryzek

Przedstawiam Ogryzka - mój najnowszy zakup z kategorii gadżetów elektronicznych. Ogryzek jest laptopem - w wersji zminiaturyzowanej. Swego czasu planowałam zakup Eee PC Asusa z serii 900 lub 1000, ale że dystrybucja w PL kuleje, a ściągać z Anglii mi się nie chciało, to zakupiłam produkt konkurencji - MSI Wind.








Specyfikacja techniczna Ogryzka wygląda następująco:
  • Procesor: ATOM Intel Core Solo 1.6 GHz
  • Matryca: 10” WSVGA 1024 x 600 (5:3) matowa, podświetlenie LED
  • Pamięć: 2 x 1024 MB DDR2 667
  • HDD: 120 GB SATA 5400 obr./min. (Western Digital)
  • Karta graficzna: Intel GMA 950 224MB (współdz. 224MB)
Poza tym karta dźwiękowa zintegrowana, karta sieciowa, Wi-Fi, Bluetooth i czytnik kart pamięci. Tradycyjnych napędów brak. Ogryzek jest mały (31 mm x 260 mm x 180 mm) i lekki - waży około kilograma. Czas pracy na baterii jeszcze testuję, ale na razie wygląda to całkiem nieźle.

Ogryzek przed rozpakowaniem wyglądał tak:


A do kompletu dostał gustowne białe etui:



A Ogryzkiem został ze względu na rozmiary... ;)

niedziela, 24 sierpnia 2008

Babylon 5

"It was the Dawn of the Third Age of Mankind, ten years after the Earth-Minbari War. The Babylon Project was a dream given form. Its goal: to prevent another war by creating a place where humans and aliens could work out their differences peacefully. It's a port of call, home away from home for diplomats, hustlers, entrepreneurs and wanderers. Humans and aliens wrapped in two million, five hundred thousand tons of spinning metal .. all alone in the night. It can be a dangerous place, but it's our last, best hope for peace. This is the story of the last of the Babylon stations. The year is 2258. The name of the place is Babylon 5."




Babylon 5: The Complete Collection + The Lost Tales




Mam na parapecie w stertach książek kolejne wielkie pudło - nowe wydanie wszystkich produkcji filmowych ze świata B5 - Babylon 5: The Complete Collection + The Lost Tales. Chociaż to i tak wydanie zmniejszone jak się dało - cieniutkie pudełka na płyty DVD, brak książeczek i wkładek z opisami, które trafiły bezpośrednio na pudełka, odchudzone boxy na poszczególne sezony... Ale zawartość taka sama jak w premierowych wydaniach - są wszystkie dodatki, galerie, komentarze audio do wybranych odcinków a w pudełku z The Lost Tales znalazły się 4 kolekcjonerskie pocztówki.

Całość solidnie zapakowana w stylowe pudełko ze zdjęciem i logo stacji - zdecydowanie polecam zakup, zwłaszcza, że cena boxa z wysyłką z Anglii do Polski oscyluje w okolicach 85 funtów. :)

wtorek, 5 sierpnia 2008

Mhhhrok czyli Castle party 2008

Do weekendu się nie wyrobiłam (nie ma jak sobota w pracy), ale dziś się udało dokończyć pisanie - poniżej obiecana recenzja z tegorocznego Castle Party. Jest długa, uprzedzam. ;>

Kolejne, już piąte dla mnie Castle Party, minęło. Było świetnie i zdecydowanie za krótko, chętnie przedłużyłabym ten festiwal o 2-3 dni. Może to znak, że w przyszłym roku trzeba zacząć do czwartkowego Warm Up Party i potem zaplanować jeszcze przedłużkę we Wrocławiu? ;)





Impreza rozpoczęła się nieprzespaną nocą spędzoną w pociągu relacji Warszawa-Jelenia Góra, w którym sama dzielnie zdobyłam CAŁY przedział startując z Dworca Wschodniego. Na Centralnym dołączyli ashka, chatI, Olga i Marysia a za nimi do pociągu wlał się dziki tłum ludzi i zrobiło się ciasno. Poza tym było głośno (nie ma jak dyskotekowe rytmy o 2-3 nad ranem kilka przedziałów dalej :p) i potwornie duszno. Ale do Wrocławia dojechaliśmy wszycy cało, aby po przetestowaniu zestawów śniadaniowych w Macu ruszyć PKS-em do Bolkowa.

Bolków



Lądowanie na miejscu po godz. 10, transport van-em na kwaterę (dzięki Ci, Radku) i przywracanie niewyspanych zwłok do życia, zakończone spacerem na Rynek i wspinaczka na zamkową wieżę. Wczesna wizyta na zamku, to był bardzo dobry pomysł, późnym popołudniem kolejka do kasy skutecznie blokowała przepływ imprezowiczów przez bramę.

W piątek bardzo miłym zaskoczeniem i zdecydowanie najciekawszym zespołem był dla mnie węgierski The Moon and the Nightspirit, chętnie obejrzałabym występy w podobnych folkowych kliamtach na kolejnych edycjach festiwalu. Z kolei Sieben bardzo szybko wygonił mnie spod sceny i zachęcił do zwiedzania kramików z płytami. Potem dzielnie przebiłam się w okolice sceny, żeby obejrzeć pokaz BDSM. Ten niestety bardzo rozczarował, zarówno choreografią, a raczej udającą ją drętwą wędrówką uczestników po scenie jak i oprawą muzyczno-wizualną. Całość zrobiona bez pomysłu i nie żałuję, że nie zostałam do końca.

Sobotni dzień rozpoczął się dla mnie od koncertu Colony 5, kapeli, którą po próbkach znanych z płyt chciałam usłyszeć na żywo i która wypadłaby pewnie o wiele lepiej, gdyby panowie sami nie położyli nagłosnienia swojego koncertu. Ale słuchać się tego mimo wszystko dało, choć jakość dźwięku nie powalała. Następne na scenie 1984 zagrało solidny, dobry koncert i chociaż to nie jest muzyka w moich klimatach, słuchałam ich z przyjemnością.

A potem na deskach pojawiło się trio z Cinema Strange i świat został przewrócony do góry nogami. Dla mnie występ Lucasa Lanthiera i spółki to jeden z najlepszych koncertów tegorocznego CP - świetny od pierwszego do ostatniego dźwięku, pełen ekspresji, zagrany z jajem - po prostu cud, miód i orzeszki. Jedne czego tu brakowało, to dobrej oprawy świetlnej, której nie zapewniało pełne i przypiekające słońce. Cinema zdecydowanie lepiej wypadłaby w godzinach wieczornych, a najlepiej w klubie, przy lampach i w kłebach dymu. Ale i tak swoim zaangażowaniem w występ i energią zmietli zdecydowaną większość grających w tym roku zespołów.

Cinema Strange




Występującego po nich 32CRASH odpuściłam, żeby nabrać sił na najbardziej wyczekiwany koncert tego dnia - XIII. Století. Jedna z kapel, które polubiłam od pierwszego usłyszanego lata temu kawałka i zawsze chciałam zobaczyć na żywo, i dla których przyjechałam w tym roku do Bolkowa. Czesi nie zawiedli, zagrali świetny, złożony z najbardziej znanych utworów, koncert, chóralnie odśpiewali z całą prawie publicznością "Elizabeth", "Fatherland", "Nosferatu Is Dead"... Szkoda tylko, że nie mogli spędzić na scenie więcej czasu i zagrać wieczorem, zamiast takiego In Strict Confidence.

XIII. Století




Po XIII. Století na scenie pojawił się Garden of Delight. Weterani gotyckiego rocka zagrali dobrze, ale nie porywająco, ich występ wydał mi się zbyt monotonny i nie dotrwałam do końca. Jedno z małych rozczarowań tegorocznego CP, po tym co słyszałam na płytach, spodziewałam się po G.O.D. więcej. Ale w porównaniu z następną kapelą, którą było In Strict Confidence i tak nie było źle. Pełen playback i to nie najlepiej nagłośniony, występ zupełnie bez zaangażowania... Jedyne co im się udało, to kilka wizualizacji wyświetlanych na ekranie podczas koncertu. Najgorszy koncert soboty, zajmuje też trzecie miejsce pod tym względem w całym festiwalu.

Garden of Delight


In Strict Confidence


Zniesmaczona tym, co zaprezentowali Niemcy poszłam ochłonąć i opuściłam niestety sporą część koncertu Anne Clark, czego żałuję. Ten kawałek, który widziałam i słyszałam wypadł świetnie i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie okazja nadrobić tą nieobecność. A po występie Anny zapanowała cisza przerywana serwowanymi z głośników kawałkami Pink Floyd i Nightwish, a na scenie zaczęli się rozstawiać Die Krupps. I rozstawiali się okrutnie długo, chwilami miałam wrażenie, że nie doczekam momentu, w którym zaczną grać, najwyraźniej gwiazdorskie przyzwyczajenia wzięły górę, niech publika czeka... Die Krupps to kolejny zespół, który chciałam zobaczyć i którego marka przyciągnęła mnie w tym roku do Bolkowa. Zawiedziona nie jestem, ale zachwycona też nie. Koncert zagrali dobry, ale nie porywający. Jako kolejni tego dnia skopali nagłośnienie i to zdecydowanie nie pomagało w dobrej zabawie przy dudniących ze sceny dźwiękach. Zaprezentowali swoje "the best of..." bardzo przypominające zestaw kawałków z dwupłytowego wydawnictwa "Too Much History". Widziałam, słyszałam, nie żałuję, ale do powtórki nie zachęcili.

Anne Clark


Die Krupps


I w końcu nadszedł ostatni dzień festiwalu - niedziela. Ta została w pierwszym rzędzie przeznaczona na odsypianie zaległości, zwiedzanie zamku w Świnach i starej fabryki w Bolkowie, a dopiero później na koncerty. W związku z tym na zamku zjawiłam się dopiero, gdy kończył swój występ [:SITD:]. Ominął mnie Reaper, którego trochę żałuję, bo z ich zeszłorocznego koncertu w Progresji mam bardzo dobre wspomnienia, ale cóż... Świny były ciekawsze. ;)

zamek w Świnach




stara fabryka w Bolkowie






[:SITD:] usłyszałam może ze dwa kawałki, więc poza tym, że nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia nic nie mogę napisać. :D Closterkeller, który pojawił się na zamku jako następny też nie sprawił, że zostałam pod sceną na dłużej. Wypadli całkiem nieźle, przynajmniej w tych fragmentach, które słyszałam, ale zarówno formuła koncertu "po jednym utworze z każdej płyty" jak i moje raczej neutralne podejście do tej kapeli nie zachęciły do wysłuchania całości.

Closterkeller


Jeszcze gorzej wypadły dla mnie dwa kolejne występy Pati Yang i The Crüxshadows. Zdecydowanie dwa najgorsze koncerty na tegorocznej imprezie. Długo nie mogłam się zdecydować, kto wypadł bardziej beznadziejnie, ale po tygodniu od zakończenia CP wybieram jednak Pati - muzycznie nędznie, zupełnie nie w klimatach, które kojarzę z Bolkowem i które lubię, scenicznie też słabiutko. Ogólnie porażka, ustawienie jej jako jednej z gwiazd wieczoru w tak dobrym czasie uważam za totalnie nieporozumienie. The Crüxshadows, których krótki, przerwany burzą występ na CP w 2005 wspominałam bardzo miło, zawiedli mnie tym razem na całej linii - grali okropnie monotonnie, wszystkie kawałki na jedno kopyto, nuda muzyczna wylewała się ze sceny z każdym dźwiękiem. Zapewne można się przy tym dobrze bawić i poskakać, ale do mnie muzyka Cruxów najwyraźniej zupełnie przestała docierać. Na szczęście oglądało się ich koncert z przyjemnością, bo pod względem tego, co działo się na scenie wypadają akurat całkiem dobrze. Ale gdyby nie perspektywa zobaczenia znów na scenie Deine Lakaien, to niedzielne występy mogłabym sobie odpuścić już w połowie koncerty Closterkellera, bo potem było tylko źle.

The Crüxshadows


Na szczęście wieczór kończył się drugim w Bolkowie występem Deine Lakaien, na który czekałam jeszcze bardziej, niż na ten z 2004 roku. Wtedy zagrali genialnie, ale akustycznie, a ja chciałam ich zobaczyć i usłyszeć w pełnym składzie. I tym razem miałam taką okazję. Występ Deine, to dla mnie ukoronowanie bolkowskiej imprezy, najlepszy koncert całego festiwalu, zagrany cudownie od pierwszej do ostatniej nuty, przewyższający grę reszty kapel co najmniej o klasę zarówno poziomem muzycznym jak i scenicznym. Jedynie Cinema Strange wytrzymuje konkurencję z DL, ale to jednak zupełnie inny rodzaj muzyki i prezentacji. Reszta może się tylko uczyć i kibicować. Usłyszałam niemal wszystkie ulubione utwory, stojąc pod sceną jak zaczarowana. I chcę jeszcze raz i więcej. :D

Deine Lakaien





A po Deine Lakaien zostały już tylko dobre wspomnienia, krótka nieprzespana noc, poranny sprint po bułki do spożywczego na rynku (bułek nie było, biszkopty jeszcze mam w domu, mają ponadnormatywną zawartość cukru ;>), zaginiony na podbolkowskich drogach PKS o 6:40, który NIE przyjechał, przespana droga do Wrocławia w busie spoza rozkładu i potwornie długo jadący expres do domu. Jedynie 7 godzin w pociągu i zderzenie z rzeczywistością na Dworcu Centralnym, na którym było za dużo ludzi, za głośno i nie był w Bolkowie, co w chwili powrotu stanowiło jego największą wadę.

Ale nic to, za rok będzie znowu CP. A na razie są zdjęcia. Na flickrze. Dużo.